Dzisiejszy wpis sprowokowany został przez kilka sytuacji, które w ostatnim czasie mnie spotkały. Nie ma on docelowej grupy czytelników, tak sobie piszę dla refleksji. Jeśli kogoś zachęci do szerszej dyskusji czy polemiki, chętnie udostępnię mu więcej miejsca na blogu niż komentarz do wpisu.
Praca architekta ściśle wiąże się z prawami autorskimi. Nie jestem prawnikiem i ten wpis nie będzie tłumaczył zawiłości prawnych tego zagadnienia. Po prostu napiszę od siebie jak ja poruszam się w tej materii.
Po pierwsze: nowy projekt.
Każdy projekt, który wychodzi z naszej pracowni jest dziełem autorskim chronionym prawnie. Projektantowi przysługują niezbywalne osobiste prawa autorskie do dzieła oraz prawa majątkowe. Nawet gdy udział Inwestora podczas projektowania jest dość znaczny (a taki mamy sposób pracy np przy domach) to prawa autorskie do projektu przynależą wyłącznie mnie – jako autorowi. Bywają przypadki, gdy zamawiający chce przejąć majątkowe prawa autorskie. Powody tego bywają różne. W mojej dotychczasowej praktyce zauważyłem, że prym w tym wiodą podmioty obsługiwane przez prawników. Takie instytucje jak urzędy (ale nie tylko) narzucają architektom gotowe umowy, w których kwestie dotyczące praw autorskich „zostały przygotowane przez naszych radców prawnych”. To cytat, którym inwestor zazwyczaj tłumaczy powód chęci przejęcia praw majątkowych i brak możliwości wprowadzenia zmian w umowie… Oczywiście często bywa, że taka umowa jest pokazywana dopiero po negocjacjach cenowych – jakby prawa majątkowe były warte dokładnie zero. Mało tego, mimo że umowy te przygotowują prawnicy, w kwestii praw autorskich często posiadają one podstawowe wady prawne. Najczęstszą jest niesprecyzowanie pól przekazania tych praw, a to podstawowy wymóg ich przejęcia. Zupełnie nieuzasadnionym i niezgodnym z ustawą jest zapis o ” przejęciu wszelkich majątkowych praw autorskich do dzieła na każdym możliwym polu eksploatacji”.
Czy uzasadnione są takie zachcianki prawników i ich klientów? Bardzo rzadko. Są to zazwyczaj próby zabezpieczenia zamawiającego. Próby zupełnie nie liczące się z autorem i jego prawem do swojego dzieła. Co więc w tym takiego złego? Głównie chodzi o zmiany, które inwestor chciałby wprowadzać bez wiedzy autora. Najczęściej jest to zgoda na wykorzystanie całości lub tylko części dzieła oraz zgoda na wprowadzenie dowolnych zmian przez innych projektantów. Pozornie to niewinny zapis chroniący własność zamawiającego. Nawet rozumiem niektóre obawy: trafi się nawiedzony twórca, który po latach nie pozwoli na zmiany w obiekcie, który już nie spełnia swoich zadań. Albo zażyczy sobie za to równowartość szóstki w lotto… Z drugiej strony tak sprecyzowany zapis pozwala wprowadzić daleko idące zmiany do projektu podczas realizacji obiektu, a nawet jeszcze przed nią – nie licząc się ze zdaniem autora. To w końcu kto ma być odpowiedzialny za powstały obiekt? Czy to inwestor ma wyłącznie decydować o tym jak budynek ma funkcjonować, wyglądać, oddziaływać na wspólną przestrzeń? W takim razie po co w ogóle takiemu inwestorowi architekt? Przecież od razu pokazuje jaką dla architekta przewidział rolę. Na pewno nie ma ona nic wspólnego z zawodem zaufania publicznego, jakim (pamiętajmy o tym) jest zawód architekta. Zabezpieczyć na ewentualne problemy można się w inny sposób, w tym wypadku na przykład wymagając zgody na zmiany w wybudowanym już obiekcie po uzgodnionym czasie.
Jako architekt projektujący głównie domy zdaję sobie doskonale sprawę, że dom klienta to nie Dawid Michała Anioła. My architekci zdajemy sobie sprawę, że architektura to sztuka użytkowa. Dlaczego miałbym robić później problemy klientowi albo osobie, która odkupiła od niego dom? Nasza praca opiera się na zaufaniu. My nie powinniśmy go nadużywać i dlatego nie widzę nigdy problemu, aby i o trudnych prawnych aspektach rozmawiać i uzgodnić wpisując do umowy.
Osobiście zwykle staram się zamiast przekazywać prawa majątkowe, udzielać licencji na wykorzystanie dzieła. Pamiętajmy, że umowa powinna być uzgodnieniem pomiędzy stronami a nie narzucona przez jedną, silniejszą ze stron.
Po drugie: praca na istniejącym obiekcie
Często zdarza się, że architekci pracują przy przebudowach, rozbudowach i innych zmianach dotyczących istniejących obiektów. Niestety bywa, że ani inwestor, ani (o zgrozo) architekt nie interesuje się tym, czy narusza czyjeś prawa autorskie. Smutne to, ale prawdziwe. Sam nie jestem tu święty i nie we wszystkich przypadkach zrobiłem wszystko co mogłem, aby odnaleźć autora oryginalnego budynku. Nawet jeśli prawo nas do tego nie zobowiązuje, to powinien zwykły szacunek. Pamiętajmy, że za wieloma budynkami stoją wciąż żyjący architekci. Niełatwo ich odnaleźć. Nam się udało podczas termomodernizacji jednej z tyskich szkół. Autor nie robił nam najmniejszych problemów, a do tego mogliśmy się dowiedzieć kilku ciekawych rzeczy o obiekcie. Pomogło to nam podczas pracy, a jeszcze zostaliśmy za to (nie mam większych wątpliwości, że to głównie za ten kontakt) docenieni nie tylko przez zawodową brać (konkursy „Architektura Roku” i „Superjednostka”). Tak więc przyzwoitość popłaca 🙂
Po trzecie: projekty stworzone jako pracownik biura
Teraz poruszę nieco inny aspekt związany z autorstwem.
1. Już dość dawno temu odbywałem praktykę zawodową. Autorami projektów zawsze byli tylko szefowie – wspólnicy. W końcu to oni mieli uprawnienia, oni też posiadali prawa autorskie, a my, mimo że czasem robiliśmy projekt od A do Z, nie byliśmy wpisani ani w tabelce projektu, ani np na stronie internetowej przy projekcie. Na szczęście takich sytuacji jest coraz mniej, a świetny przykład dają nawet stararchitekci.
2. Przeglądałem i wciąż przeglądam strony młodych architektów i ich pracowni. Kiedyś, podczas tworzenia swojej pierwszej strony internetowej, aby podejrzeć jakie informacje inni udostępniają na swojej. Chciałem pokazać jak najwięcej, swoich projektów wtedy wielu nie miałem, więc interesowało mnie czy inni pokazują projekty, przy których pracowali podczas pracy dla kogoś innego. Zdarzały się często takie przypadki. Zauważyłem jednak bardzo różne podejście co do opisu autorstwa. Niestety najwięcej było przypadków, w których autorstwo było wprawdzie podane, ale rola właściciela strony rozmyta. Na przykład pracujący w zespole podawali się na równi z głównymi autorami, nierzadko nawet podani przed nimi. Zdarzały się też przypadki nie podające charakteru pracy przy projekcie, a zatem sugerujące, że autorem obiektu jest właściciel strony.
Uczciwość i zwykła przyzwoitość… Niestety w kwestii praw autorskich architekci też mają trochę za uszami…
12 kwietnia 2015 at 20:30
Temat ciężki i coraz częściej zagadnienia z tego tematu pojawiają się w praktyce architektonicznej.
Ad. 1. Nie miałem jeszcze takiego przypadku, ale nie znaczy to, że z czymś takim nie będę miał do czynienia.
Ad. 2 . Tu już sprawa ma się inaczej. Miałem z tym do czynienia kilka razy, ale nie było tak miło. Tzn. kilka razy (co najmniej trzy w ostatnich pięciu latach) daliśmy do zrozumienia, że nie przyjmiemy zlecenia, bo jest pierwotny projektant może dokonać zmian, o które prosi inwestor. A nie było miło, bo nie było zlecenia. Oczywiście zadeklarowaliśmy pomoc, ale w przypadku gdy otrzymamy pisemną zgodę pierwotnego projektanta na zmiany, które życzy sobie inwestor.
Ostatni tego typu przypadek (03.2014) był trochę inny niż wskazany przez Ciebie, a dotyczył domu w jednym z miast na Dolnym Śląsku. Dom miał już prawomocną decyzję o pozwoleniu na budowę i inwestor chciał wprowadzić zmiany w ramach bryły. Odpowiedzieliśmy, żeby inwestor zgłosił się do pierwotnego projektanta, który – po pierwsze – ma bliżej do miejsca budowy, a po drugie zna temat od na wylot. Inwestor zwrócił się do pierwotnego projektanta i wszyscy byli szczęśliwi, a ja mam trochę mniej siwych kłaków na głowie.
Do tej pory nie miałem przypadku z budynkiem, który miałby kilkadziesiąt lat a pierwotny projektant żyje. Niemniej spodziewam się, że takie tematy będą się pojawiać i jak mniemam coraz częściej.
Powiem przewrotnie: być może przyzwoitość popłaca, ale ja wychodzę z założenia, że jeśli już śpię, to chcę żeby ten sen był spokojny.
Ad. 3. Nie widziałem jeszcze bezczelnego przywłaszczania sobie praw autorskich przez byłych pracowników jakiejś pracowni, ale znaczy to tyle, że nie wiele widziałem. Natomiast filozofia RS+ z wymienianiem współpracowników jest jak najbardziej na miejscu. Wiadomo, że większych obiektów właściciel pracowni nie ogarnie sam np. takich „drobnych” projektów jak jakieś centrum handlowe albo osiedle na 5000 mieszkańców. Nic nie stoi na przeszkodzie i korona nikomu nie spadnie jeśli pojawią się imiona i nazwiska współpracowników danego przedsięwzięcia. Taka transparentność wytrąca właściwie narzędzie nieuczciwym osobom chcącym zabłysnąć będąc już poza pracownią.
13 kwietnia 2015 at 18:49
1. A ja mam właśnie kolejny taki przypadek 🙁 Aż się boję, że rozgniewam inwestora, a szkoda by było…
2. Ale może to lepiej niż potem spotkać się np w sądzie… Ja też tak kilka zleceń straciłem, nie – raczej odpuściłem…
No i z tym „popłaca” to może przesadziłem. W końcu biegania, czyli pracy było więcej, a nagrody nie „płaciły”.
3. Nie wytrąca. Może nie zaistnieją w świecie dzięki już znanemu projektowi, ale funkcję łowienia klientów takie działanie spełni.
13 kwietnia 2015 at 19:26
Faktycznie temat trudny. Ja w ostatnim półroczu spotkałam się z żądaniem zapewnienia w umowie zbycia praw autorskich na Inwestora. Argumentem był „no bo mi powiedzieli znajomi, że potem mogą być problemy z dobudowaniem ganku czy coś”. Inwestorzy to trudny temat. Najbardziej lubię tematy B2B – tam, gdy nawet będzie klauzula o prawach autorskich, przyjdzie za tym dobra $. Jeśli Inwestor przecież chce nazmieniać na budowie i spaprać budynek niech ma, i tak nie chciałabym się do niego przyznać. (Mam takie cudo na sumieniu – pozmieniane okna, pozmieniane szerokości otworów, podorabiane słupki gdzie nie trzeba, inny kolor dachu i masz, jak tu się do projektu przyznać?? ) Pozdrawiam!! ;]
14 kwietnia 2015 at 09:32
Akurat takiego inwestora, który chce się zabezpieczyć na możliwość późniejszej przebudowy domu, rozumiem. Ale nie musi się to wiązać z przekazaniem całości majątkowych praw autorskich. Ja mam doświadczenia akurat takie, że wszystkie podmioty biznesowe albo publiczne chcą przejąć prawa autorskie w cenie dokumentacji. Nikt nie uważa, że wypadałoby za nie zapłacić cokolwiek.